Seszele oraz Lichteinstein z Matyldą i Klementyną - czerwiec 2016
Pełny album zdjęć:
Pewnego popołudnia w niezbyt ciepły czerwcowy
dzień pojawiła się ni stąd ni zowąd informacja o błędzie
taryfowym linii Etiopian Airlines dotyczącym przelotu na
Seszele. Podejrzanie niska cena była aktywna na trasie Mediolan -
Addis Abbaba – Dubai – Mahe.
Niewiele się namyślając nabyliśmy te bilety szczególnie że
termin nam pasował na drugą połowę czerwca. Wychodziło 1050
za jeden bilet w obie strony więc cena niespotykanie mała, wiele niższa
niż taryfowa. Wylot był w poniedziałek, do medalionu wybraliśmy się
samochodem. Postawiliśmy wyruszyć wcześniej tak by trochę
weekendu spędzić w Liechtensteinie który był po drodze a w
którym to jeszcze nie byliśmy. Jedyne pole namiotowe w tej
alpejskiej dolinie namierzyliśmy więc jeszcze przed wyjazdem
Wyjechaliśmy trochę za
późno i do Vadus stolicy tego micro państwa dotarliśmy głęboko w
nocy. Przynajmniej nasze dziewczyny już zdążyły dawno zasnąć w aucie
więc łatwo można było rozbić namiot. Korzystając z
pożyczonego od teścia b. długiego kabla podpięliśmy nasze namiotowe
koce grzewcze do gniazdka przy ubikacjach bo z powodu
wysokości było dość zimno w nocy. Nazajutrz pole okazało się być
fantastycznie położonym u stóp Alp Retyckich i było
na nim bardzo niewielu gości. Pole porastały liczne krzaki z
dojrzałą czerwoną porzeczką z czego nasze dziewczyny namiętnie
korzystały. Dzień spędziliśmy na zwiedzaniu stolicy wielkości Katowic
Szopienic, mieścinki z pięknie położonym na wzgórzu zamkiem.
Jest on zamieszkiwany przez parę książęcą więc był to
bardzo ważny punkt dla naszych dziewczyn. Zamek podziwia
się tylko z zewnątrz żeby nie zakłócać spokoju książęcej
parze.Cały kraj czyli dolinę można przejechać autem w godzinkę
więc poza stolicą odwodziliśmy też nieopodal położone Balzer z
malowniczą twierdzą Burg Gutenberg na wzgórzu.

zamek pary książęcej w Vaduz
Chcąc odpocząć po trudach dnia i niedospanej nocy
wstąpiliśmy do lokalnego MC Donalda na kawę – pierwszy i
ostatni raz. Ceny nawet wyższe jak w Szwajcarii ( w Europie nie licząc
Norwegii jest to najdroższe Państwo ) . Małe cappuccino cztery
razy droższe niż w polskim McDonaldzie. Wieczorem udało nam się
zobaczyć mecz Polska – Irlandia Północna w pustej
sali telewizyjnej na kempingu i nie było potrzeby jechania do Vaduz do
jak przystało na mini państwo z mini stolicą do mini strefy
kibica na mini placyku w centrum.

w drodze na Splugen Pass
W poniedziałek ruszyliśmy do
Włoch. Nie chcąc kupować winiety na Szwajcarię, w końcu mieliśmy tylko
jej kawałek do przejechania, pojechaliśmy przełęczami przez Alpy.
Nie wiedzieliśmy na co się piszemy. Mozolnie zaczęliśmy
wjeżdżać w górę i w górę by dotrzeć do przejścia
górskiego szwajcarsko - włoskiego Splugen Pass
znajdującego się na wys. 2113 m. Jest ono jedną z najwyżej położonych
przejezdnych przełęczy w Alpach - otwarta tylko latem. Mina wszystkim
moim dziewczynom zrzedła gdy na zewnątrz temperatura spadła do 11
stopni i pojawił się śnieg na stokach i na nagich szczytach
gór. Sen o gorących Seszelach jakoś zaczął się niepostrzeżenie
oddalać. Zjeżdżanie w dół trwało w nieskończoność i
kilkanaście km. w linii prostej na mapie pokonywaliśmy kilka godzin ale
widoki ( przynajmniej mi ) rekompensowały balansowanie po
górskich serpentynach. Z tego powodu nie zdążyliśmy już do
obiecanej dzieciom IKEI pod Mediolanem i pożywiwszy się pizzą
kupioną w lokalnym wioskowym barze po drodze prawie na styk
dotarliśmy na zabukowany wcześniej parking.
Małe przepakowanie rzeczy i już za chwilę byliśmy na lotnisku Malpensa
pod Mediolanem. W już w pierwszym samolocie od razu dostrzegliśmy
kilka osób z Polski i Słowacji które nabyły bilet w
ten sam sposób co my i które leciały taką sama
dziwną trasą na Seszele.
Etipian to bardzo przyzwoita
linia – lecieliśmy dreamlinerem, o lotnisku jednak tego już
nie można powiedzieć co o samolocie. Było dość „nieświeże”
z mocno nadwyrężonymi ubikacjami i niemrawo toczącymi się pracami
remontowymi. Były za to leżaki w dużych ilościach i po trudach
zdrzemnęliśmy się z Agą na kilka godzin podczas gdy dziewczyny fajnie
się bawiły i nigdzie nam nie pouciekały:)
Na lotnisku prawie w 90 procentach latają tylko samoloty Etiopian,
przylot Emirates wywołał więc pewne zamieszanie ale w końcu po 9
godzinach na lotnisku siedzieliśmy znów w
dremalinerze z kilkoma polskimi stewardesami i
z komfortem podróży z jakim nie często się spotykamy. Po
zaaplikowaniu kilku winek ( tym razem ze szkła a nie z plastiku jak
w Etipian:) szybko nam zleciał czas na przelocie do Dubaju.
Tu również mieliśmy kilka godzin na przesiadkę ,
dostaliśmy więc vouchery na posiłek i głównie czas
poświęciliśmy na odnalezieniu knajpy z owocami morza w której
można by było rzeczone vouchery zrealizować. W nowym terminalu jest
postawiona olbrzymia strefa dla dzieci w formie placu zabaw całego
wyłożonego tartanem więc nawet o 12 w nocy nie sposób się
dzieciom nudzić. Wreszcie wsiedliśmy do samolotu na największą
wyspę Seszeli Mahe.
Na Seszelach już całkiem inny
klimat miłej prowincji – lotnisko wielkości tego w
Rzeszowie albo i mniejsze. Wilgotność od razu daje się odczuć ale nie
jest ona dotkliwa bo temperatura cały czas oscyluje wokół 27-30
stopni. Z naszymi betami, w tym z dwoma namiotami poszliśmy na
przystanek autobusowy który jest zaraz przy lotnisku. Po całej
wyspie jeżdżą rozklekotane busy więc łatwo i tanio można
się przemieszać. Cała wyspa wygląda jak większa wioska ale bardzo
urokliwa, a jak już autobus jedzie wzdłuż linii brzegowej to nie
pozostaje nic innego jak tylko się zachwycać pięknymi okolicznościami
przyrody. Ponieważ nie wypalił nam tym razem couch surfing
– pan Hindus z którym prowadziliśmy korespondencję okazał
się być wielką ściemą . Ponieważ miał negatywa i żadnych
pozytywów czuliśmy że może być coś na rzeczy więc zabukowaliśmy
wcześniej nocleg w południowej części wyspy. Był to już prawdziwy
„wypiźdizejów” ale bardzo malowniczy z pięknymi
plażami a domek z kuchnią który wynajęliśmy był
całkiem sympatyczny z basen w ogrodzie pośród bujnej
tropikalnej roślinności.

na plaży Anse aux Pins
Plaże są największą
atrakcją i największym „ dobrem narodowym” Seszeli .
Każda jest inna od poprzedniej, począwszy od wielkości fal
przez bardzo urozmaiconą roślinność po kolor piasku. Na
pierwszej nieopodal nas, na Takamaka ( znanej z dużej
ilości drzew o tej nazwie z bardzo mięsistymi liśćmi) fale
były tak duże i wciągające że nie można się było pływać a na
krześle siedział policjant żeby sprawdzać czy ktoś nie wchodzi do wody.
Nie miał za bardzo kto wchodzić bo na plaży byliśmy prawie cały czas
sami i czuliśmy że zabawa z falami jest przednia ale bardzo zdradliwa.
Podobno kilka tygodni wcześniej zabrało jakąś Niemkę z dzieckiem tzn.
najpierw dziecko a potem ją jak poszła po nie.
Niestety nie kwapiliśmy
żeby skorzystać z namiotów, przez pierwsze dni
panowały iście tropikalna pogoda tzn,co jakiś czas padał ciepły deszcz,
więc w tej wilgoci chodzenie z mokrym dobytkiem nie miało by sensu.
Temperatury nie były dokuczliwe ale nic nie schło i nawet kartka
papieru zostawiona na stole cały czas była wilgotna. Codziennie
chodziliśmy lub jechaliśmy na inną plażę, odkrywając uroki
tego dobra narodowego z niesamowicie bujną, obłędnie gęstą
roślinnością, z białym piaskiem , mnóstwem
krabów o różnym ubarwieniu i dziwnymi
stworzeniami przypominającymi skrzyżowanie jaszczurki
z rybą. Na większości plaż byliśmy sami ponieważ nie był to jeszcze
sezon, a poza tym cała Seszele nie są destynacją dla masowej
turystyki. Nie ma tutaj wielkich betonowych hoteli a kilka
luksusowych resortów które tu spotkaliśmy to zawsze były
niskie domki często budowane w tradycyjny sposób.
Do zwiedzania nie ma tu zbyt wiele, stolica to takie Mysłowice z kopią
Big Bena na centralnym rondzie. Fajna atrakcją okazał się lokalny targ
( oczywiście wszystko w wersji mini) gdzie można było zakupić
świeżo złowione ryby i posmakować przeróżnych owców.
Kilka z nich widzieliśmy i próbowaliśmy po raz pierwszy
np korsol który
smakuje jak skrzyżowanie tróskawki z limonką albo
frilapasyon starsznie cierpki, dziwne jabłka w kształcie śliwek,
pomarańczowe banany, karambole i inne owoce kótrych
nazw nie byliśmy w stanie ustalić.
W mieście jest świątynia hinduska ,
meczet i katedra. Jedną z rzeczy do zwiedzania w głębi wyspy jest
wytwórnia rumu Takamaka zatrudniająca niepełna 30
osób, po obejrzeniu której ma miejsce degustacja kilka
rodzajów produkowanych tam trunków:)
Na sąsiednie
mniejsze wyspy La Digue i Praslin nie wybraliśmy się, nie można już
było korzystać rejsów katamaranów towarowych co
wcześniej było dostępne, zostają tylko „wodoloty”
pasażerskie które jednak są dość drogie jeśli chce się
przeprawić całą rodziną.
Na Mahe byliśmy również w parku narodowym wydzielonym w
centralnej części wyspy gdzie spotkać można wiele endemicznych roślin.
Wszędzie przewija się symbol narodowy Seszeli: kokos
endemicznych seszelskich palm Coco de Mer - o
niespotykanym gdzie indziej kształcie przypominającym
kobiece pośladki, ważącym czasami 20 kg który jest też
największym nasionem świata.
plaża Anse aux Pins
Po kilku
dniach opuściliśmy naszą miejscówkę na południu by udać
się w centralną część wyspy,. Po dość długim poszukiwaniu
naszego nowo zabukowanego „selfcatering”
którego nie udało nam się odnaleźć ( na wyspie nie ma
adresów w naszym europejskim rozumieniu) odgadnęliśmy się u
pewnej rodziny na wynajęcie parteru domku oczywiście
„self catering”.
Jest to tutaj bardzo popularna opcja tzn. mieszkańcy budują
drugi dom albo dodatkowe pokoje na wynajem z własną kuchnią ,
nasi nowi gospodarze mieli jeszcze dzieci w podobnym wieku do
naszych więc już było całkiem fajnie. Nie było co prawda basenu ale
wynegocjowana cena była bardzo przystępna i mieliśmy mnóstwo
miejsca na trzypokojowym parterze domku na wzgórzu z
którego było również bardzo niedaleko do dzikich
plaż. Nie spotkaliśmy na nich nikogo, ocean był
zupełnie inny niż na południu, bez niebezpiecznych fal, a podczas
odpływu można było iść hen w głąb oceanu po kolana w krystalicznie
czystej wodzie w której pływały kolorowe ryby. Woda była tak
ciepła że przez kilka godzin nie wychodziliśmy z niej bo wieczorem na
zewnątrz wydawało się być chłodniej

Po ośmiu dniach spędzonych na Mahe pora było wracać.
Lot mocno się opóźnił ale przynajmniej mieliśmy krótszy
czas oczekiwania w Addis Ababie na lot do Mediolanu. Tym razem podroż
była krótsza bo z pominięciem Dubaju.
Pod
Mediolanem zahaczyliśmy do obiecanej dzieciom IKEi a
potem korzystając z upalnego lata pojechaliśmy nad jezioro Como.
Woda oczywiście była koszmarnie zimna w porównaniu do Oceanu
sprzed paru dni ale przy upałach dużo większych jak na Seszelach
przyjemnie można się było schłodzić. Znaleźliśmy spokojne pole
namiotowe i nazajutrz obraliśmy kierunek na Polskę. We włoskim radiu
słuchaliśmy meczu Polska - Szwajcaria ale na rzuty karne wjechaliśmy
już do Austrii i nic nie rozumiejąc ze szprechania nie wiedzieliśmy kto
wygrał. Nazajutrz po dwóch tygodniach od wyjazdu z Katowic
byliśmy w domu i spokojnie szykowaliśmy się do kibicowania na
mecz Polska – Portugalia.
powrót do menu podróże